|
|
Stopka strony
Powrót na górę strony
Połowa lat siedemdziesiątych.
Marzena pisze do Włodka:
"Obawiam się, że z mojej winy, przez mój brak odwagi,
zginęło jedno dziecko. Nie urodziło się. Czuję okropne
wyrzuty sumienia..."
I przypomina sobie Kasię i swe daremne
perswazje:
- Przecież jest to zabicie dziecka, małego, bezbronnego,
zdanego tylko na ciebie!
- Coś ty, nie gadaj głupot! To żadne dziecko, to zarodek.
- Zarodek, to już mały człowiek.
- Skądże, to taka galaretka, coś jak kijanka albo żabka. Nie
uczyłaś się, że w rozwoju płodowym człowiek przechodzi
przez poprzednie stadia ewolucyjne? Co znaczy zabicie jakiejś
tam żabki...
Marzena myśli: - Powinno się chyba usunąć z
programów szkolnych filogenezę. Potem takie niedouczone
Kasieńki uważają, że przerwanie ciąży to nic takiego. Coś
gdzieś liznęła i zdaje się jej, że wie... Ale cokolwiek
powiem, Kasia tego nie przyjmie. Cztery razy zdawałam na studia
i nie dostałam się, cóż ze mnie za autorytet dla Kasi?
Dlaczego Kasia nie chce tego dziecka? Ma tylko jedną córeczkę,
twierdziła, że chciałaby więcej, a tu nagle tak twardo i
zdecydowanie dziecka nie chce? A Wojtka, męża Kaśki zdaje się
nic nie obchodzić. Ponoć oświadczył: "Chcesz to usuń,
nie chcesz - nie usuń. Ty je będziesz rodzić i wychowywać, to
twoja sprawa, nie będę ci nic narzucał".
Tak, powinnam była powiedzieć jej, że ja
się tym dzieckiem zajmę. Że je wezmę. Ja dzieci nie mam, nie
wiem, czy męża znajdę i czy będę miała. Powinnam ją
błagać, żeby je urodziła - nie dla siebie, a dla mnie. W
imię przyjaźni... Czemuż nie postawiłam tak sprawy, by jej
trudno było odmówić?
Gapa jestem! cielę i tchórz. Wszystko przeze mnie. Zwierzyła
mi się Kasia i do mnie należało coś zrobić. A co zrobiłam?
Włodek odpisuje:
"Nie dręcz się. Na chowanie dziecka nie masz żadnych
warunków. Bez męża, bez własnego kąta, gdzie niby to dziecko
byś wzięła? Ze swymi marnymi zarobkami? Ona nigdy by na to nie
poszła. Trzeba by raczej dojść, czemu tego dziecka tak się
bała..."
Czas to najlepszy lekarz, w miarę jak miesiące mijały, Marzena odzyskiwała dawną równowagę. Do czasu. Do czasu, gdy znów u Kasieńki dostrzegła pewne, ledwie dostrzegalne, zmiany.
A więc znowu. Co teraz robić? O, pomocy,
pomocy! przecież ona nie będzie się ze mną liczyć...
Gdy tak w duchu lamentowała, wzrok jej padł na talię kart. I
nagle ożyły w pamięci słowa:
"- W kartach nie ma dzieci, w kartach nie ma porodu!"
Włodek to mówił, gdy kiedyś-tam stawiał kabały. I szeroko
objaśniał reguły interpretacji, zarazem natrząsając się
niemiłosiernie z tych reguł:
- Kto w swym otoczeniu nie ma brunetów czy nie ma blondynów?
Kto nie zna starszych panów czy starszych pań? Każdy oczekuje
na listy, składa wizyty, zmaga się z brakiem pieniędzy.
Cokolwiek z tego się powie, nie może się niezgodzić! A
popatrzcie, co tu piszą... (tu czytał fragmenty jakiejś
powielanej broszury, pt. Sekrety kabały).
Prawdopodobieństwo, że dwa walety pojawią się obok siebie
jest takie samo, jak to, że dwa króle będą obok siebie. A czy
sprawy urzędowe równie często załatwiamy, jak składamy
wizyty towarzyskie? Prawdopodobieństwa różnych układów kart
są zupełnie niezgodne z możliwością wystąpienia w życiu
odpowiadających im spraw. Kabała ukazuje wypaczony obraz
życia. Cóż przy tych regułach mogą karty powiedzieć o pracy
zawodowej? O ilu sprawach będą milczeć? W kartach nie ma
dzieci, w kartach nie ma porodu...
- Gdyby ktoś chciał się poważnie zająć kabałą, musiałby
najpierw przemyśleć, co ma ona odsłonić, jakie są tego
prawdopodobieństwa i odpowiednio to z prawdopodobieństwami
kombinacji kart powiązać. To stwarza różne ciekawe
możliwości...
- Tak, stwarza to ciekawe możliwości. Czekaj ty, filogenezo od siedmiu boleści! Może mam coś na ciebie!... Nie, czemu jestem tak mściwa... Kasia jest moją przyjaciółką, nie mogę źle o niej myśleć, bo do mnie nie przyjdzie...
Talia kart ląduje u Marzeny w kieszeni.
- Co to za pasjans, Marzenko? - Kasieńka
jednak przyszła, Marzena zdążyła dostrzec ją przez okno i w
porę wydobywszy karty, porozkładać je.
- To nie pasjans. Pamiętasz, jak Włodek stawiał kabały? Ach
racja, nie było cię przy tym. Szczegółowo opowiadał, jak
się to robi, i tak sobie patrzę, czy gdybym chciała, to bym
umiała wróżyć?
- No i co, umiałabyś?
- Wygląda, że tak.
- A mnie byś powróżyła?
- Czemu nie (złapała ryba haczyk!), ale dopiero w piątek. Nie
każdy dzień się do kabały nadaje.
Wykładając pierwszy układ, cztery razy
sześć kart, Marzena, niby niechcący, mruknęła:
- Oj, niedobrze.
- Co, co? - zaniepokoiła się Kasieńka.
- Nieważne, za to tutaj, pewien brunet...
- Ale chcę wiedzieć, co niedobrze!
- Jakaś choroba... nie, raczej szpital, kłopoty ze zdrowiem,
jakieś to powikłane, niezbyt jasne.
- Nie możesz coś więcej powiedzieć?
- Nie da się, to w ostatnim rzędzie. Z tego wyłożenia już o
tym nic więcej się nie dowiemy, może w następnym... A teraz
słuchaj! - i rozpuściła język na temat młodych brunetów i
starszych blondynów, plotek za plecami, listów do napisania,
nadchodzących wizyt, i pieniędzy, na które liczyć nie
należy.
- To wszystko prawda, wszystko się zgadza - mówiła
wstrząśnięta Kasieńka.
W drugim układzie, osiem razy trzy, karta
oznaczająca Kasię pojawia się w trzecim rzędzie.
- Ciekawe - komentuje Marzena - góra to przeszłość, dół to
przyszłość.
- Więc ja wychodzę w dalekiej przyszłości? - pyta Kasia.
- Nie, w ogóle przed tobą nie ma przyszłości. To znaczy -
poprawia się - przyszłość jakąś każdy ma. Tyle, że o
twojej karty nic powiedzieć nie chcą. Tylko o przeszłości -
na szczęście zna tę przeszłość Kasieńki i ma o czym
mówić.
Układ trzeci, z kartą Kasi w centrum i innymi
rozkładanymi dokoła. Niewtajemniczonym niełatwo się
połapać, w regule wykładania kart. Daje to pewne możliwości:
- O, to się trafia bardzo rzadko. Dziewiątka, dziesiątka i as
trefl obok siebie. Nie mam prawa ukrywać, ta karta oznacza
śmierć lub pogrzeb. Przy tobie jest śmierć. Gdzieś blisko. A
poza tym...
Ostatnie wyłożenie, po trzy karty, każda
trójka określa kolejne sprawy.
"O tobie... o twym domu... kto cię kocha... co cię
czeka..."
I mówiąc "co cię czeka" Marzena wyreżyserowanym
gestem roztrąciła karty i wszystkie zmieszała. Nie. Dosyć i
już. Nic więcej nie powie i nie będzie nic dalej wykładać.
Gdy karta nie chce mówić, zmuszać jej nie należy, bo z tego
nie wychodzi nic dobrego.
- Ale jakie "nic dobrego" mi wychodzi? - darmo pyta
Kasia. Marzena jest chłodna i nieustępliwa.
Dopiero gdy za Kasią mają się zamknąć
drzwi, ożywa.
- Wychodzisz bez podziękowania, Kasiu? Chcesz by ci się to
sprawdziło?
Kasia zawraca.
- Jeśli podziękujesz, to się kabała nie spełni. Spełnić
się może tylko, gdy wyjdziesz bez podziękowania. Ale nie martw
się - pociesza pobladłą Kasieńkę - żeby się spełniło,
musisz jeszcze zapłacić za wróżbę. I to używając
najmniejszej posiadanej przy sobie monety.
- Powiedziałam ci samą prawdę - myśli Marzena po odejściu Kasi. - Przy tobie śmierć twego dziecka, które nosisz w sobie.
- Marzena, ja już nie wiem, co robić. Musisz
mi pomóc, bo to wszystko przez ciebie. Tak mnie tą kabałą
wystraszyłaś, że nie poszłam na "zabieg". Teraz
już za późno. I co ja zrobię? Ja tego dziecka nie mogę
urodzić.
- Czemu?
- Bo jak Wojtek pozna, że to nie jego, a tamtego, to mnie
zabije. Czy ty masz pojęcie, jaki z niego brutal - to mówiąc
westchnęła rozkosznie i zatrzepotała rzęsami.
Cierpliwości, Chryste - myśli Marzena - A skąd wiesz, że to
tamtego?
- Oczywiście, że na pewno, to wiedzieć nie mogę, ale tak mi
wychodzi.
- Czyli, że równie dobrze może być Wojtka?
- Może, ale co, jeśli nie Wojtka?
- Nic, po prostu Wojtek nigdy się nie dowie.
- Coś ty, przecież dziecko będzie podobne do tamtego. Te
krucze kędziory, te oczy, to przenikliwe spojrzenie... Nie ma
sposobu, by Wojtek nie poznał.
- Daj sobie z tamtym spokój. Najwyższa pora. Bo możecie
wpaść i jeśli Wojtek jest taki, jak mówisz, to dopiero się
nie wywiniesz, dziecko, nie dziecko.
- Ach, Wojtek mnie katuje - i znów to trzepotanie rzęsami i
pełne rozkoszy westchnienie.
- Więc postanowione, zrywasz, tak? A o resztę się nie martw. W
naj-najgorszym przypadku tych czarnych kędziorów, cóż każdy
ma wśród przodków kogoś z czarnymi kędziorami. Pomyśli, że
to po tamtym. A tak w ogóle, to zobaczysz: dziecko będzie
podobne do ciebie.
Dusza Marzeny śpiewała hymn radości. Udało się! Udało się! Przypomniała się jej sentencja: «Kto ocalił jedno życie ludzkie, ocalił cały świat» . - Ocaliłam życie ludzkie - dawno Marzena nie była tak szczęśliwa.
Nie wiedziała jeszcze, że to nie koniec a
dopiero początek. Najbliższe sześć miesięcy miało okazać
się najcięższymi w jej życiu. Musiała regularnie pocieszać
Kasię i utwierdzać ją w decyzji. Bo choć na
"zabieg" za późno, kto wie, jakie głupstwo mogłaby
ze strachu zrobić spanikowana Kasieńka.
I choć sobie powtarzała: «Kto ocalił jedno życie
ludzkie, ocalił cały świat», było jej ciężko. Bo ciężko
takie brzemię dźwigać samotnie. W kim tu szukać oparcia?
- Tak, Wiola. Jest pobożna i odpowiedzialna. Na niej mogę polegać, że pary z gęby nie puśc. Ona jak ksiądz na spowiedzi. I będzie się razem ze mną cieszyć z uratowania ludzkiego życia, taka pobożna...
- No wiesz Marzeno, dziwię ci się, nie
spodziewałam się tego po tobie. Wróżenie, kabała, karty?
Przecież to grzech, Kościół tego zakazuje.
- Ale żeby uratować życie...
- Nie wolno posługiwać się złem w celu robienia dobra. Co to,
twoim zdaniem cel uświęca środki? Łudzisz się sądząc, że
jakiekolwiek dobro może z tego wyniknąć.
- Uważasz, że lepiej, gdyby Kasia zrobiła "zabieg"?
- Nic nie uważam, nie myślę o Kasi, tylko o tobie. Wróżby to
zadawanie się z siłą nieczystą, zadawanie się z diabłem.
Masz grzech śmiertelny.
Mam grzech śmiertelny... Kto ocalił jedno
życie ludzkie, ocalił cały świat. Ocaliłam cały świat. Za
cenę śmiertelnego grzechu.
Czy mogłam inaczej?
Marzeno, która ocaliłaś świat!
Nie przestanę Cię podziwiać. Nie było mnie przy Twym samotnym boju przeciwko śmierci. Bujną wyobraźnią domalowałem brakujące szczegóły. Czy ważne, jak to dokładnie było? Bo Twój przypadek nie daje mi spokoju. Domaga się uwiecznienia.
Ja, który świata nie ocaliłem
listopad 1998
Stopka strony
Powrót na górę strony
Maryśka ma szczęście - myślą koleżanki ze wsi - mądra, zdolna, robi studia, a przy tym urodziwa, postawna, pięknie tańczy i śpiewa; dwa zespoły regionalne kłócą się, w którym będzie występować. Przed Maryśką wiedza i fach, a może i kariera artystyczna. A z taką urodą mogłaby mieć każdego chłopaka, gdyby zechciała. Ma szczęście Maryśka.
A Maryśka wcale nie czuje się szczęśliwa.
"Biją się" o nią dwa zespoły, prawda. I w
dodatku kierownicy obu zespołów są asystentami na jej uczelni.
Komplikuje to sprawę i utrudnia decyzję. Bo jak odmówić
któremu? Próbuje pokazywać się w obu.
Ale właśnie w zespole, tym bardziej znanym, spotyka ją cios.
Władek. Ach, gdy wyskoczy na scenie przeręczyć w tańcu
kolegę - oczy się do niego rwą. Tamten - potężne, zwaliste
chłopisko, a Władek szczupły, gibki, wysportowany (medalista
universiady), zaś jego nogi jak sprężyny. Gdy stopy, niczym
młoty walą w deski estrady, narzucając coraz szybsze tempo,
widownia nie wytrzymuje i brawami zagłusza muzykę.
Ach, Władek. Całe serce jej wziął i nawet tego nie zauważył. Jej uroda? Nawet nie zdążyła się nią posłużyć, gdy Władek wyjechał i przepadł na zachodzie. Podobno się tam ożenił.
W zespole pozostała po nim legenda. Wspominają go, zwłaszcza różne jego słabostki. Na dobrą sprawę wykpiwają, naśmiewają się z niego. Aż czasem jej się chce płakać. Co w tym złego, że Władek naiwny był i prostoduszny, że złośliwości brał za dobrą monetę? Teraz śmieją się, bo mu nie dorastają. Już nie cieszą jej występy. Przestała to lubić. Ale nie może rozstać się z zespołem. Bo czy gdzie indziej choć słowo o Władku usłyszy? Wszystko jedno, co mówią, ale mówią o nim. Chciałaby czasem płakać, ale przede wszystkim chce o nim słuchać, musi słuchać. Co jej innego zostało?
Coraz mniej Maryśkę obchodzą studia. Czy
zresztą kiedykolwiek ją obchodziły? Po co jej one. Marzyła o
leśnictwie, ale nie przyjęli jej, gotowi byli przyjąć na
rolnictwo, więc zaczęła te studia. Myślała, że się potem
uda przenieść. Może któryś z kierowników pomoże?
Ale kierownik mówi:
- Wybij se to z głowy. Na leśnictwie jednego semestru byś nie
zaliczyła. Na to musiałabyś być naprawdę dobra. A patrz, jak
na rolnictwie ci idzie?
A jak i czemu ma jej iść? W jej wiosce nikt z samej uprawy roli
nie wyżyje. Chyba że dziadując. Nie ma tam miejsca na
nowoczesne rolnictwo. Na co jej te studia. Na zajęciach
śmiertelnie się nudzi. Jaki to ma sens?
Każdy zespół ma wielbicieli, co przychodzą na każdy występ, nawet na próbach się pojawiają, usiłują się zaprzyjaźnić z występującymi... Tak Maryśka poznała Jaśkę. Zaczynają się spotkania i zwierzenia. Z całego nieudanego życia Maryśki. Z nielubianych studiów, z daremnej tęsknoty za Władkiem, z niechęci do występów, ze wszystkiego. Czy przed Maryśką może być jakakolwiek przyszłość?
Gdy nie udało się Maryśce trucie gazem, Jaśka jej usiłuje perswadować.
- Przecież życie może być radosne i wspaniałe. Co ty o życiu w ogóle wiesz? Co widziałaś, co poznałaś? Nie podróżowałaś, nie zwiedzałaś innych krajów. Władek? Za jakiś czas zapomnisz o nim, rzadko pierwsza miłość jest ostatnią. Są inni chłopcy. Zakochasz się jeszcze, zobaczysz, jaka miłość jest wspaniała.
To prawda, Maryśce trudno zaprzeczać. Nie zwiedzała świata - więc wyjeżdża na wycieczkę z Almaturem. Jest jeszcze ciągle dziewicą - więc oddaje się pierwszemu, któremu na tym zależy. Same rozczarowania.
- Ach mamo, mamo -
zwierza się - Czemu to ja nie mam do niczego szczęścia. Czemu
z tą miłością jest u mnie nie tak?
- A niby jak ma być z tą miłością? Co ty myślisz? Choćbyś
najbardziej miłego miała, w miesiąc będziesz kochania mieć
dość. Nie wierz w to, co mówią o miłości. Każda
doświadczona ci to powie. Tylko młodym się wydaje nie
wiedzieć co, a to wszystko bujdy! bujdy! Kochanie to żadna
rozkosz ino krzyż pański!
- Oj mamo, mamo, nieudane moje życie, na coś ty mnie
urodziła...
- A myślisz, że chciałam? Wcale nie chciałam cię urodzić. W
ogóle mieć cię nie chciałem a gdy cię nosiłam, to ino
myślałam, jak ciążę stracić. Próbowałam, ale się nie
udało. Nie miej więc do mnie żalu, że cię urodziłam...
...
Koleżanki w akademiku nie dziwiły się, że Maryśka po nocnym powrocie z domu nie wstaje na zajęcia a śpi. Gdy wieczorem wróciły, było za późno.
Śledztwo w sprawie śmierci Marii P., studentki AR umorzono, mimo że pozostały pewne niejasności. Wprawdzie wykluczono możliwość zabójstwa lub nieszczęśliwy wypadek, nie udało się jednak znaleźć żadnego motywu do samobójstwa. Na studiach nie miała kłopotów, zdolna, powszechnie ceniona i lubiana, o zawodzie miłosnym nic nie wiadomo...
Na pogrzebie zespół stawił się niemal w komplecie. Wszyscy pocieszali głośno lamentującą matkę. A Jaśka się stała persona non grata. Bo o jakich to sekretach szeptała z Maryśką? Ona jedna spotkała ją na dworcu, po powrocie od matki. Musiała ją chyba urzec, albo coś zadać. Podejrzana sprawa. Nikt nie wątpi, że śmierć Maryśki to wina Jaśki i jej zły wpływ. Bo Maryśka nie miała żadnego motywu do samobójstwa. Miała takie szczęśliwe życie.
Maryśko! Zdaje się, że pomijając niestotne szczegóły
sprymitywizowałem Twoją postać. A byłaś osobą zdecydowaną,
konkretną, a przy tym uzdolnioną i bardzo wrażliwą. I
wiedziałaś dobrze, czego chcesz - tyle, że zawsze Ci się
trafiało co innego. Ale może byłoby inaczej, gdybyś już
przywykła do nowego środowiska.
Czy mogliśmy Cię uratować? Gdybyśmy wiedzieli o pierwszej
próbie samobójczej?
Kolejnej osoby nie uratowały ani modlitwy ani pomoc
kompetentnego psychiatry.
A może było coś, o czym nie wiedziała nawet Jaśka? Tak mało wiedzieliśmy o Tobie.
listopad 1998
Stopka strony
Powrót na górę strony
Nie zaprosiła mnie na ślub. Wiedziała, że tylko bym się
nudził, że wolę jechać w góry. Wypadało mi posłać jej
życzenia. «Długich lat życia i pomyślności» ?
« Szczęść Boże młodej parze» ?
Nie, nie mogę posyłać takiej sztampy! Nie do niej! Przecież
kiedyś się w niej podkochiwałem. A zapewne i ona we mnie. Tak
jednak kolegom zależało, byśmy się pobrali, że nam amory
przeszły. Teraz wypada posłać coś oryginalnego, bardziej
osobistego.
Zamyśliłem się.
Przede wszystkim wypadałoby, bym ją przeprosił za to, że
nieraz doprowadzałem ją do płaczu. Prawiłem jej docinki, ona
się mi odgryzała, ale czasem widać przyciąłem za ostro, lub
w czuły punkt. Wtedy nie odpowiadała, tylko pojawiały się
łzy w jej oczach. Nigdy jej nie przeprosiłem za te łzy...
Do licha, o czym ja myślę, przecież mam jej posłać
życzenia, nie przeprosiny...
A może z tymi łzami to dobry pomysł, tylko trzeba by to jakoś
obrócić w życzenia...
... Myślę o tych łzach, które wylałaś z mej
winy. I teraz pewnie też będziesz płakać. Dawny zwyczaj
wymaga, by panna młoda płakała na weselu. Tym razem jednak nie
będzie to płacz z mego powodu.
Nie mówię Ci «nie płacz» w tym dniu. Owszem, płacz.
A ja Ci życzę, by te łzy były już ostatnimi, byś więcej
już przed Tobą nie było powodów do płaczu...
Pogoda nie dopisywała, więc z gór zeszedłem do znajomej,
która, jak liczyłem, właśnie wróci z wesela i opowie co i
jak. Wróciła i patrzy na mnie dziwnym wzrokiem:
- Coś ty jej za życzenia posłał?
- Daj spokój, opowiedz lepiej, jak było na weselu.
- Nie było wesela. W przeddzień jakiś kierowca potrącił jej
ojca na szosie i zbiegł z miejsca wypadku. Zamiast ślubu -
pogrzeb.
Teraz z kolei ja zbaraniałem.
- Przychodzą do niej stosy telegramów i życzeń. Co który
otworzy, wybucha płaczem. A potem wyciąga list od Ciebie i
czyta: Nie mówię Ci «nie płacz» w tym dniu.
Owszem, płacz. A ja Ci życzę, by te łzy były już ostatnimi,
byś więcej już przed Tobą nie było powodów do płaczu...
i jakoś uspokaja się.
- Jak potrafiłeś to przeczuć?
- Co przeczuć?
- No to nieszczęście.
- Niczego nie przeczuwałem.
- Chcesz mi wmówić, że to co wysłałeś, to normalne
życzenia ślubne? Kto takie życzenia wysyła?! Musiałeś coś
przeczuwać!
Bywa, że mi ludzie mówią, że mam dar proroctwa, że
dokładnie się spełniło, co przepowiedziałem. Tylko że ja
nie przypominam sobie, bym przepowiadał to, co się im
spełniło. W każdym razie niczego takiego im mówić nie
zamierzałem. Może przejęzyczyłem się? Może oni coś
opacznie zrozumieli i przekręcili?
Ci, co mnie bliżej znają, mówią, że mój sposób myślenia
nie jest przekładalny na żaden ludzki język. I żadnym
językiem nie władam dobrze, nawet po polsku nie da się
słuchać, gdy mówię coś.
W tym jedynym, opisanym powyżej przypadku, niczego nie
mówiłem, tylko napisałem, nie przewidując, że w zmienionych
okolicznościach nabiorą innego, nie przewidzianego sensu.
A ona? Po żałobie ślub wzięli, żyją szczęśliwie, mają czwórkę udanych dzieci. Mógłbym rzec, że moje życzenia się spełniły. Przypuszczam jednak, że mimo szczęśliwego życia rodzinnego nieraz jeszcze zapłakała. Bo przecież ja wcale nie mam daru proroctwa.
listopad 1998
Stopka strony
Powrót na górę strony
Anglicy spytani "How are you?"
odpowiadają "well" lub "good" niezależnie
od sytuacji. Do polskiego zaś stylu należy obowiązkowe
narzekanie.
I my, gdy spotykaliśmy się, na pytanie: "Co
słychać", czy "Jak tam idzie?" niezmiennie
odpowiadaliśmy: "Niedobrze..."
"Życie jest ciężkie", "nie warto żyć",
"lepiej już się powiesić" itp.
I taki rytuał trwał przez studia. Potem nasze drogi się
porozchodziły. Spotykaliśmy się nieczęsto. On na pytanie, co
u niego, nadal odpowiadał: "Żyć się odechciewa, lepiej
się powiesić".
Tych słów. zdawało się, nikt z nas nigdy nie traktował
poważnie.
A jednak on któregoś dnia powiesił się naprawdę.
Co mu do głowy wpadło? Ceniony
w pracy, szczęśliwy w małżeństwie... Zdawało się nam, że
tak go znamy...
I zaczęliśmy sobie zadawać pytania, czy przypadkiem ostatni
raz nie mówił serio, czy mogliśmy to poznać, zaczęliśmy
sobie przypominać różne wydarzenia, dochodzić do wniosku, że
on zawsze był trochę dziwny, ale w końcu ...
Czy byliśmy tak całkiem bez winy? Czy nasze mówienie nie
zawierało jakiejś sugestii?
Ile lat można kogoś widywać, spotykać, razem
studiować, bawić się na zabawach, chodzić w góry - a tak, w
gruncie rzeczy, nic o nim nie wiedzieć?
Parę razy zapaliłem światło na Twym grobie. A potem znów
minęło parę lat i już Twego grobu nie odnalazłem. A
właściwie Waszego grobu, bo Twoja żona wnet poszła za Tobą.
A gdy znów spotykaliśmy się - my, pozostali - już nie narzekaliśmy. W każdym razie nie tyle co dawniej. W każdym razie nie w ten sposób.
listopad 1998