Kazek Urbańczyk - Z szuflady grafomana

Powrót do Szuflady grafomana
Powrót do strony głównej
Stopka strony

 
Chętnie poznam Twoje uwagi, mój adres: kurbanc@friko5.onet.pl

Sposoby na pogodę

1. Stryk-zaklinacz

Stopka strony
Powrót na górę strony

W czasach, gdy moja babcia była dzieckiem, odwiedziny jej stryka z Płazy były w jej domu ważnym, wydarzeniem. Jeszcze bardziej dla Franka, jej brata. Stryk był nie byle kto, umiał ciekawe rzeczy opowiadać a i o nim opowiadano wiele niesamowitości.
Zwłaszcza szanowano go, bo umiał "zamawiać" krowy, jeśli je wzdęło, bo np. napasły się koniczyną.
Kucał przy takiej krowie, coś do niej szeptał, gładził wzdęty brzuch i po chwili - jak ręką odjął, krowa zdrowiała, jakby nigdy nie miała wzdęcia. Z tej to przyczyny Płazianie się rozzuchwalili, nie dbali czy ich krowy nie pasą się koniczyną. Wszak na wypadek choroby - był Głownia pod ręką i zawsze zaradził.
Aż nastał nowy proboszcz a posłyszawszy o stryku, publicznie go napomniał z ambony, by zaniechał swych "diabelskich praktyk". Chłopi musieli więc lepiej baczyć, co jedzą ich krowy, bo dla stryka plebańskie słowo było święte.
Tylko jedna osoba w całej wsi nie pamiętała o tym: gospodyni księdza proboszcza (najciemniej jest pod latarnią) i po dawnemu krowy pasła koniczyną. Aż tu je wzdęło a stryk wzbrania się przed "zamawianiem", powołując się na plebański zakaz!
Dość jednak księdzu proboszczowi było okiem rzucić, jak się jego krowy męczą (a stan ich istotnie był ciężki), by uprzytomnił sobie, że przecież wcale nie wie (bo i skąd), czy "zamawianie" strykowe jest diabelską praktyką. A może jest Bożym darem, by nieść ulgę chorym zwierzętom? Więc poszedł do styka po prośbie i ostatecznie stryk wszystkie krowy plebańskie wyleczył.

Teraz już dla każdego oczywiste, czym dla dzieci (jakimi byli Franek i Róża, moja babcia, oraz ich rodzeństwo) była wizyta stryka z Płazy.
Gdy stryk już się rozsiadł i w najlepsze opowiadał, nagle rozległ się głos dzwonka loretańskiego.
Wyjrzano przez okno. Ku Regulicom zbliżała się czarna chmura, brzemienna gradem.
- Za późno, chmura za blisko. Płanetnik, choć z powodu dzwonka cierpi, ale już nie da rady zmienić kierunku jazdy chmurze. Bieda, bo na nas wyładuje całą złość, na nas spadną teraz wszystka woda, grad i pioruny. Już nic się nie poradzi.
- Co? - zawołał na takie dictum stryk - Nic się nie poradzi? Za późno? Ja mu zaraz pokażę!
I wybiegł z chałupy ku zboczom Kamionki. Franek wymknął się za nim, ciekaw co zrobi stryk. Może nauczy się jakiegoś zaklęcia?
Ale stryk biegł do góry wygrażając pięścią nadchodzącej chmurze. W pewnym momencie zaczął pod adresem płanetnika miotać przekleństwa i to tak straszliwe, jakich Franek w życiu nie słyszał. Przerażenie go zdjęło, zawrócił i pędem pobiegł do domu.

- No zawróciłem chmurę - stryk po chwili wrócił. I już nic nie zakłóciło dalszego toku odwiedzin.

Później okazało się, że chmura zawróciwszy, wysypała grad na Płazę.

- Ano tak, Głownia był w Regulicach, chmury tam nie puścił, to musiała się tu wyładować - orzekli Płazianie.


- A ja byłem naocznym świadkiem, że stryk potrafił też "rządzić pogodą" - zakończył wspomnienia z dzieciństwa, już podeszły wiekiem Franek, gdy ja z kolei, jako dziecko, byłem z mym ojcem w odwiedzinach u niego.


2. Teozofowie

Stopka strony
Powrót na górę strony

Dziś, gdy paszporty mamy na stałe, trudno sobie wyobrazić lata pięćdziesiąte, gdy by pójść w Tatry, trzeba było wystać przepustkę w strażnicy WOP, gdy nie wolno było w żadnym razie zbliżać się do szczytów granicznych, gdy Tatry Słowackie były równie niedostępne, jak podróż na Księżyc.

Można sobie więc wyobrazić, jak przeżywaliśmy kolejne złagodzenia kursu: najpierw zniesiono przepustki, potem pozwolono chodzić na szczyty graniczne, wreszcie podpisano konwencję z Czechosłowacją i można było z przepustką iść w Tatry Słowackie.

Marzyłem o ich poznaniu, bo słyszałem nieraz wspomnienia rodziców z ich jeszcze przedwojennych wycieczek. Przyszło mi czekać długo, dopiero w następne lato ojciec i starszy brat zgodzili się zabrać mnie ze sobą. Niestety, pogoda nam nie dopisała. Pierwszego dnia mieliśmy przejść ze Smokowca przez Dol. Staroleśną, Rohatkę, Małą Wysoką, Polski Grzebień do Doliny Wielickiej. Już w Staroleśnej skropił nas pierwszy deszcz, a gdy wyszliśmy na Rohatkę, szczyty schowały się we mgle. Widać, że z wyjścia na Małą Wysoką nic nie będzie. Podeszliśmy nieco granią w przeciwną stronę, ku Dzikiej Turni, rozsiedliśmy się, na odpoczynek-posiłek-oczekiwanie. Zaczęliśmy z bratem pomstować na złośliwą pogodę.

Ojciec na to:
- Bywają sposoby na pogodę. Jeszcze przed wojną, od teozofów nauczyłem się, jak prosić o jej poprawę. Jeśli wam zależy, możemy spróbować, w końcu nic do stracenia nie mamy.
Stanąwszy na pobliskiej kulminacji grani, zwrócił się twarzą ku Małej Wysokiej, wygłosił inwokację do duchów żywiołów ziemi, powietrza, wody i ognia. Następnie półkolistym ruchem zaczął opuszczać uniesione ręce, jakby nimi coś rozgarniał.
Faktycznie, mgła zaczęła rzednąć, zaczęły się szczyty ukazywać. Skały jednak były mokre.
- Jeśli poprawa utrzyma się, spróbujemy wyjść szlakiem z Polskiego Grzebienia.

Choć mgły nie było, jednak jeszcze jeden deszczyk nas skropił nim doszliśmy na Polski Grzebień. Więc zeszliśmy do Wielickiej i dopiero tam powitało nas słońce. I w tym słońcu powlekliśmy się ścieżką w kierunku Smokowca.


3. Matka

Stopka strony
Powrót na górę strony

Jest rok 1978. W Krakowie odbywa się Międzynarodowy Kongres Onomastów. Kongresy takie odbywają się co kilka lat, lecz zawsze w innym miejscu.

Jedną z pozanaukowych atrakcji Kongresu miała być wycieczka do Zakopanego i Morskiego Oka. Niestety, pogoda tatrzańska jest nadzwyczaj kapryśna. Szczyty pochowały się w chmurach, a ledwie autobusy zajechały do Zakopanego, zaraz lunął wielki deszcz. Pojawiły się wątpliwości, czy jest sens w taką niepogodę jechać do Morskiego.

Wtedy zabrała głos moja matka, która była honorową gospodynią Kongresu. Kazała jechać i przyrzekła, że pogoda się poprawi. Poprosiła jednak o pewien czas bezwzględnej ciszy. Matka była bardzo pobożna, żywiła m.in. wielki kult Matki Boskiej, i do niej to się modliła w owej uproszonej ciszy.
I choć przez cała drogę towarzyszył im rzęsisty deszcz, i jeszcze go zastali przy parkingu poniżej Morskiego Oka, to gdy zaczęto wysiadać, deszcz ustał, chmury zniknęły, a po chwili zajaśniało słońce. Wyjazd i wycieczka zakończyły się całkowitym sukcesem.
Jedyną nieusatysfakcjonowaną osobą była przewodniczka z Orbisu. Koniecznie chciała dowiedzieć się: jakiego to nadzwyczajnego "zaklęcia" na pogodę użyła moja matka. Próbowała je "wydobyć" następnego dnia i jeszcze po paru miesiącach nie dawała za wygraną.

A przecież "Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy...". Poprawa pogody to w końcu drobiazg wobec żądania, by np. szczyt Rysów przeniósł się na środek Zatoki Gdańskiej...


Posłowie

Stopka strony
Powrót na górę strony

Jak widać różne ludzie mają sposoby. Jak je ocenić?

Dzwonek loretański był "stuprocentowo skuteczny", ale by zadzwonić w odpowiednią porę, było niemal niemożebne (może dlatego dziś ich nie uświadczysz? - co prawda polikwidowali je hitlerowcy, ale niezbyt komunę naciskano, by je przywrócić).
"Stryk" był jeszcze bardziej skuteczny: chmurę udało się zawrócić. Ale taże chmura zawrócona, grad zrzuciła na jego rodzinną wieś i jego własne pole też ucierpiało.

Inwokacja do duchów ziemi, powietrza, wody i ognia choć pogodę poprawiła, nie umożliwiła celu, wycieczki na Małą Wysoką. Nb. już nigdy potem nie trafiła mi się okazja wyjścia na nią.

Tak więc najskuteczniejszym sposobem, który w dodatku nie zrobił nikomu krzywdy, okazuje się modlitwa do Matki Boskiej. Tylko jedno ale - pewnie trzeba mieć taki stopień świętości i wiary, jak moja matka.

styczeń 1999

Powrót do Szuflady grafomana
Powrót do strony głównej

Powrót na górę strony