|
Stopka strony
Powrót
na górę strony
W czasach, gdy moja babcia była dzieckiem, odwiedziny jej
stryka z Płazy były w jej domu ważnym, wydarzeniem. Jeszcze
bardziej dla Franka, jej brata. Stryk był nie byle kto, umiał
ciekawe rzeczy opowiadać a i o nim opowiadano wiele
niesamowitości.
Zwłaszcza szanowano go, bo umiał "zamawiać" krowy,
jeśli je wzdęło, bo np. napasły się koniczyną.
Kucał przy takiej krowie, coś do niej szeptał, gładził
wzdęty brzuch i po chwili - jak ręką odjął, krowa
zdrowiała, jakby nigdy nie miała wzdęcia. Z tej to przyczyny
Płazianie się rozzuchwalili, nie dbali czy ich krowy nie pasą
się koniczyną. Wszak na wypadek choroby - był Głownia pod
ręką i zawsze zaradził.
Aż nastał nowy proboszcz a posłyszawszy o stryku, publicznie
go napomniał z ambony, by zaniechał swych "diabelskich
praktyk". Chłopi musieli więc lepiej baczyć, co jedzą
ich krowy, bo dla stryka plebańskie słowo było święte.
Tylko jedna osoba w całej wsi nie pamiętała o tym: gospodyni
księdza proboszcza (najciemniej jest pod latarnią) i po dawnemu
krowy pasła koniczyną. Aż tu je wzdęło a stryk wzbrania się
przed "zamawianiem", powołując się na plebański
zakaz!
Dość jednak księdzu proboszczowi było okiem rzucić, jak się
jego krowy męczą (a stan ich istotnie był ciężki), by
uprzytomnił sobie, że przecież wcale nie wie (bo i skąd), czy
"zamawianie" strykowe jest diabelską praktyką. A
może jest Bożym darem, by nieść ulgę chorym zwierzętom?
Więc poszedł do styka po prośbie i ostatecznie stryk wszystkie
krowy plebańskie wyleczył.
Teraz już dla każdego oczywiste, czym dla dzieci (jakimi
byli Franek i Róża, moja babcia, oraz ich rodzeństwo) była
wizyta stryka z Płazy.
Gdy stryk już się rozsiadł i w najlepsze opowiadał, nagle
rozległ się głos dzwonka loretańskiego.
Wyjrzano przez okno. Ku Regulicom zbliżała się czarna chmura,
brzemienna gradem.
- Za późno, chmura za blisko. Płanetnik, choć z powodu
dzwonka cierpi, ale już nie da rady zmienić kierunku jazdy
chmurze. Bieda, bo na nas wyładuje całą złość, na nas
spadną teraz wszystka woda, grad i pioruny. Już nic się nie
poradzi.
- Co? - zawołał na takie dictum stryk - Nic się nie poradzi?
Za późno? Ja mu zaraz pokażę!
I wybiegł z chałupy ku zboczom Kamionki. Franek wymknął się
za nim, ciekaw co zrobi stryk. Może nauczy się jakiegoś
zaklęcia?
Ale stryk biegł do góry wygrażając pięścią nadchodzącej
chmurze. W pewnym momencie zaczął pod adresem płanetnika
miotać przekleństwa i to tak straszliwe, jakich Franek w życiu
nie słyszał. Przerażenie go zdjęło, zawrócił i pędem
pobiegł do domu.
- No zawróciłem chmurę - stryk po chwili wrócił. I już nic nie zakłóciło dalszego toku odwiedzin.
Później okazało się, że chmura zawróciwszy, wysypała grad na Płazę.
- Ano tak, Głownia był w Regulicach, chmury tam nie puścił, to musiała się tu wyładować - orzekli Płazianie.
- A ja byłem naocznym świadkiem, że stryk potrafił też "rządzić pogodą" - zakończył wspomnienia z dzieciństwa, już podeszły wiekiem Franek, gdy ja z kolei, jako dziecko, byłem z mym ojcem w odwiedzinach u niego.
Stopka strony
Powrót
na górę strony
Dziś, gdy paszporty mamy na stałe, trudno sobie wyobrazić lata pięćdziesiąte, gdy by pójść w Tatry, trzeba było wystać przepustkę w strażnicy WOP, gdy nie wolno było w żadnym razie zbliżać się do szczytów granicznych, gdy Tatry Słowackie były równie niedostępne, jak podróż na Księżyc.
Można sobie więc wyobrazić, jak przeżywaliśmy kolejne złagodzenia kursu: najpierw zniesiono przepustki, potem pozwolono chodzić na szczyty graniczne, wreszcie podpisano konwencję z Czechosłowacją i można było z przepustką iść w Tatry Słowackie.
Marzyłem o ich poznaniu, bo słyszałem nieraz wspomnienia rodziców z ich jeszcze przedwojennych wycieczek. Przyszło mi czekać długo, dopiero w następne lato ojciec i starszy brat zgodzili się zabrać mnie ze sobą. Niestety, pogoda nam nie dopisała. Pierwszego dnia mieliśmy przejść ze Smokowca przez Dol. Staroleśną, Rohatkę, Małą Wysoką, Polski Grzebień do Doliny Wielickiej. Już w Staroleśnej skropił nas pierwszy deszcz, a gdy wyszliśmy na Rohatkę, szczyty schowały się we mgle. Widać, że z wyjścia na Małą Wysoką nic nie będzie. Podeszliśmy nieco granią w przeciwną stronę, ku Dzikiej Turni, rozsiedliśmy się, na odpoczynek-posiłek-oczekiwanie. Zaczęliśmy z bratem pomstować na złośliwą pogodę.
Ojciec na to:
- Bywają sposoby na pogodę. Jeszcze przed wojną, od teozofów
nauczyłem się, jak prosić o jej poprawę. Jeśli wam zależy,
możemy spróbować, w końcu nic do stracenia nie mamy.
Stanąwszy na pobliskiej kulminacji grani, zwrócił się twarzą
ku Małej Wysokiej, wygłosił inwokację do duchów żywiołów
ziemi, powietrza, wody i ognia. Następnie półkolistym ruchem
zaczął opuszczać uniesione ręce, jakby nimi coś rozgarniał.
Faktycznie, mgła zaczęła rzednąć, zaczęły się szczyty
ukazywać. Skały jednak były mokre.
- Jeśli poprawa utrzyma się, spróbujemy wyjść szlakiem z
Polskiego Grzebienia.
Choć mgły nie było, jednak jeszcze jeden deszczyk nas skropił nim doszliśmy na Polski Grzebień. Więc zeszliśmy do Wielickiej i dopiero tam powitało nas słońce. I w tym słońcu powlekliśmy się ścieżką w kierunku Smokowca.
Stopka strony
Powrót
na górę strony
Jest rok 1978. W Krakowie odbywa się Międzynarodowy Kongres Onomastów. Kongresy takie odbywają się co kilka lat, lecz zawsze w innym miejscu.
Jedną z pozanaukowych atrakcji Kongresu miała być wycieczka do Zakopanego i Morskiego Oka. Niestety, pogoda tatrzańska jest nadzwyczaj kapryśna. Szczyty pochowały się w chmurach, a ledwie autobusy zajechały do Zakopanego, zaraz lunął wielki deszcz. Pojawiły się wątpliwości, czy jest sens w taką niepogodę jechać do Morskiego.
Wtedy zabrała głos moja matka, która była honorową
gospodynią Kongresu. Kazała jechać i przyrzekła, że pogoda się
poprawi. Poprosiła jednak o pewien czas bezwzględnej ciszy.
Matka była bardzo pobożna, żywiła m.in. wielki kult Matki
Boskiej, i do niej to się modliła w owej uproszonej ciszy.
I choć przez cała drogę towarzyszył im rzęsisty deszcz, i
jeszcze go zastali przy parkingu poniżej Morskiego Oka, to gdy
zaczęto wysiadać, deszcz ustał, chmury zniknęły, a po chwili
zajaśniało słońce. Wyjazd i wycieczka zakończyły się
całkowitym sukcesem.
Jedyną nieusatysfakcjonowaną osobą była przewodniczka z
Orbisu. Koniecznie chciała dowiedzieć się: jakiego to
nadzwyczajnego "zaklęcia" na pogodę użyła moja
matka. Próbowała je "wydobyć" następnego dnia i
jeszcze po paru miesiącach nie dawała za wygraną.
A przecież "Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy...". Poprawa pogody to w końcu drobiazg wobec żądania, by np. szczyt Rysów przeniósł się na środek Zatoki Gdańskiej...
Stopka strony
Powrót
na górę strony
Jak widać różne ludzie mają sposoby. Jak je ocenić?
Dzwonek loretański był "stuprocentowo skuteczny",
ale by zadzwonić w odpowiednią porę, było niemal niemożebne
(może dlatego dziś ich nie uświadczysz? - co prawda
polikwidowali je hitlerowcy, ale niezbyt komunę naciskano, by je
przywrócić).
"Stryk" był jeszcze bardziej skuteczny: chmurę udało
się zawrócić. Ale taże chmura zawrócona, grad zrzuciła na
jego rodzinną wieś i jego własne pole też ucierpiało.
Inwokacja do duchów ziemi, powietrza, wody i ognia choć pogodę poprawiła, nie umożliwiła celu, wycieczki na Małą Wysoką. Nb. już nigdy potem nie trafiła mi się okazja wyjścia na nią.
Tak więc najskuteczniejszym sposobem, który w dodatku nie zrobił nikomu krzywdy, okazuje się modlitwa do Matki Boskiej. Tylko jedno ale - pewnie trzeba mieć taki stopień świętości i wiary, jak moja matka.
styczeń 1999