Powrót
do Szuflady grafomana
|
|
Marzył, by być poetą lirycznym, by tworzyć religijne dramaty, ale co z tego: najlepiej wychodziły mu drobne satyryczne fraszki. Wyżywał się w nich, nie gardząc dwuznacznościami i jawnymi sprośnościami, w kontraście do osobistego życia, które płynęło dość świątobliwie. Widać i taki poeta Panu Bogu był potrzebny. I pewnie po to obdarzył go takim a nie innym talentem, by wiadomo było, że i Jemu nieobce jest poczucie humoru.
Gdy z początkiem lat trzydziestych Sztaudynger urządzał w
Krakowie swój wieczór autorski, jego wiersze recytowała na nim
Alina Nitschówna, studentka biologii UJ, moja przyszła matka.
Zebranym słuchaczom, jak mówiono, podobały się zarówno
wiersze, jak recytatorka.
Znajomość po wojnie została odnowiona i w późniejszych
latach podtrzymywana. Rodzice odwiedzali go czasem w Łodzi,
czasem w Zakopanem. Z kolei gdy Sztaudynger bywał w Krakowie
spotykał się z rodzicami, odwiedził nas kiedyś na
Rakowickiej, częściej jednak myśmy jego odwiedzali. Bo i ja,
gdy podrosłem, zostałem wciągnięty w znajomość, w tym
przypadku zresztą cała przyjemność po mojej stronie. Polubił
wiele spośród śpiewanych przeze mnie piosenek, niektóre
nagrywał sobie, by móc ich słuchać i w Zakopanem.
Co mu śpiewałem? Pieśni turystyczne, ludowe, trochę z
Okudżawy, trochę z Grzesiuka i z Chyły. A przede wszystkim
dziadowskie "A w Warszawie mieście", "Żył raz
człowiek Makary", "Balladę o Gagarinie",
"Balladę o Edwardzie VIII i o Simpson", "O wojnie
Trojańskiej", "O Mickiewiczu", , "O
zestrzenieniu Powersa", "O Łajce i Chruszczowie"
"Ułan" "Na Tamke pod 13", "Daleka jest
droga do Rio", "W górach jest wszystko co
kocham", "Płomienie"
Nadszedł rok 1970. Sztaudynger znalazł się w III Klinice
Chorób Wewnętrznych. Mama wybrała się z odwiedzinami i po
powrocie mówi:
- Może byś wybrał się do niego?
- Bardzo chętnie.
- Zabierz gitarę.
- Gitarę? do szpitala? do chorego?
Na szczęście prof. Aleksandrowicz ma mniej oficjalną postawę i aprobuje wszystko, co może chorych rozradować, podnieść na duchu lub przynajmniej poprawić samopoczucie.
Następny więc raz, było to 29 lipca 1970 towarzyszyłem matce. Biedny Sztaudynger ożywił się naszym przyjściem. Chwilę mama recytowała Norwida i jeszcze inne wiersze - może coś jego własnego? potem mnie zostawiła, żebym śpiewał. Więc śpiewałem i obiecałem niebawem przyjść ponownie.
Niestety dopiero po tygodniu udało się mi wybrać. Poza
śpiewaniem wiele rozmawialiśmy. Też o piosenkach,
piosenkarzach i zespołach. Skaldach, Czerwonych gitarach,
Trubadurach i innych. O festiwalach Opolskich i Sopockich. Ze
zdziwieniem dowiedziałem się, że wszystkich Sztaudynger
najbardziej lubi Kunicką. Na szczęście nie zdążyłem jej
jeszcze skrytykować i uniknąłem strzelenia gafy.
Następnego dnia przeżyłem pewne emocje, bo w szpitalu była
milicja, na bramie ogłoszenie, że wstrzymuje się odwiedziny w
związku z kradzieżami w szpitalu. Niewiele brakowało, byłbym
zawrócił. Ale już mnie i moją gitarę zapamiętali portierzy
i wnet znalazłem się przy łożu chorego. Tym razem była
rodzina poety, więc miałem śpiewać i dla nich. Chory miał
podwójną uciechę - ze słuchania i obserwowania reakcji swych
bliskich. Zwłaszcza, gdy śpiewałem "A tu się pali jak
cholera, jak cholera, jak cholera..."
Ostatni raz byłem u niego 29.VIII, miesiąc po pierwszych odwiedzinach. Szaudynger czuł się wyraźnie gorzej. Jakby zdając sobie sprawę, że już mu niewiele zostało czasu, był wszystkiego nienasycony, zachłannie chłonący radości życia i zarazem tryskający nim. Oglądał mecz na szpitalnym telewizorze emocjonując się grą piłkarzy i komentując często. Raz po raz zaglądał do niego ktoś z personelu medycznego, to lekarze, to pielęgniarki. Każdemu Sztaudyger mówił, że musi posłuchać, jak śpiewam pieśni dziadowskie. Śpiewałem więc raz po raz, a Sztaudynger z wielką uciechą obserwował zachowanie słuchaczy. "Na Tamkie" musiałem odśpiewać trzykrotnie. Wreszcie zainterweniowała żona, żartobliwie stwierdzając, że wypędza wszystkich, bo choremu trzeba odpoczynku.
Następnego dnia wyjechałem na kilka dni do Zakopanego, na występy w festiwalu "Tatrzańska Jesień". Gdy wróciłem do Krakowa, Sztaudynger już nie żył.
maj 1999
Jan Izydor Sztaudynger
Ach, nie wadziłem się z Bogiem i nigdy nie będę się
wadzić,
Jeśli pozwoli mi zboże wraz z wiatrem szumiącym gładzić.
Jeśli pozwoli się wsłuchać na wiosnę albo jesienią
W najcudowniejszy poemat, potok spieniony pieśnią.
Biedna cierpiąca ludzkości, nie będę twym rzecznikiem,
Bom przekupiony majem, czereśnią i słowikiem.
Dezerter z armii walczących w niebo nie zakołatam,
Bo skamieniałem z dziwu nad cudownością świata.
A więc nie bijcie w bębny i nie wzywajcie do bitwy
Mych dwoje rąk splecionych w ekstazie kornej modlitwy.
Kraków Krakowem nazwali,
Gdy tam pierwszego zakrakali.
Rozciąga się Kraków miły
Od Mogilan do Mogiły.
Gdy nikt już książek jego otwiera
wtedy dopiero poeta umiera...