Kazek Urbańczyk - Strona grafomana

Wspomnienia tatrzańskie

Powrót do Szuflady grafomana
Powrót do strony głównej
Stopka strony

Pierwszy raz spędziłem wakacje w Kościelisku w 1950 roku. Kończyłem wtedy 6 lat. Potem przyjeżdżaliśmy rok w rok aż do 1968 roku. Tatry Zachodnie poznałem jak własną kieszeń. Na wycieczki górskie zabieraliśmy przyjaciół i znajomych, wobec których występowaliśmy w roli przewodnika.

Pierwszy raz w roli przewodnika
Ostatni raz w roli przewodnika

Tak wyglądałem, gdy1 raz występowałem, jako przewodnik   Tak wyglądałem, gdy występowałem ostatni raz w roli przewodnika

Tak wyglądałem tego lata, gdy pierwszy raz
wystąpiłem w roli przewodnika.

 

Tak wyglądałem w czasie, kiedy ostatni raz
wystąpiłem w roli przewodnika


Pierwszy raz w roli przewodnika.

Miałem wtedy niecałe 12 lat. Powierzono mej pieczy rówieśnika, z którym, jeśli pogoda dopisze, miałem pójść na Ciemniak, przez Wąwóz Kraków, ze zwiedzeniem Jaskini Lodowej.

Wczesnym rankiem umówionego dnia, gdy się okazało, że pogoda jest piękna, pobiegłem na Szeligówkę, gdzie poniżej kościoła, w osiedlu domków kempingowych (jednym z pierwszych w Kościelisku) czekał na mnie podopieczny kolega. Nasze mamy poznały się w kościele a za ich pośrednictwem - my.
Kolega otrzymuje od mamy prowiant na drogę. Parę bułek z serem i 2 pomidory. Zamierzamy wrócić na późny obiad.
Ja nie mam jeszcze ze sobą nic, bo droga z Szeligówki na Kiry zahacza o skraj Rysulówki, 20 m ode mnie. Więc po drodze wstępujemy do mnie, po mój prowiant. Nie różni się niczym, widać nasze mamy ustaliły tak między sobą. Biorę plecak, do którego wsadzamy oba prowianty i swetry na wszelki wypadek. Mam też przewodnik Zwolińskiego Tatry Polskie, ale tylko po to, by sprawdzać tempo w jakim pójdziemy i bawić się zamieszczonym tam opisem naszej marszruty: "Droga łatwa lecz uciążliwa. Uwaga, bezdroża!" Mam też mapy, z których najbardziej jestem dumny: Tatry 1:50000 w opr. Zwolińskiego oraz Tatry część polska, mapa zachodnia 1:20000 wydana w 1938 r przez Wojskowy Instytut Kartograficzny. Skarby sprzed wojny, strzeżone jak relikwie!
Tyle, że w Tatrach, na dobrą sprawę, mapy nadają się jedynie, by sprawdzać nazwy topograficzne, gdyby się ich nie pamiętało. Żadna mapa nie pomoże znaleźć drogi zgubionej w rejonie Czerwonych Wierchów. Ja zresztą mapy znam na pamięć a "naszą drogę" parokrotnie przechodziłem. To już moje siódme lato tatrzańskie!

Ruszamy. Przez łąki schodzimy ku Jantołowskiemu potokowi, przecinamy polanę zwaną Cyhrlą, schodzimy po korzeniach z urwiska nad Stanikowym potokiem, wreszcie skrajem polany potem przez las, to skacząc przez młaki, to obchodząc je, dochodzimy do gościńca koło strażnicy WOP. Jafer obrodził, borówek (jagód) moc, ale już nam spowszedniały. W młodniku za strażnicą bywają rydze, ale rydze równie dobrze można zbierać, gdy mgła lub pada deszcz. Dobrej pogody na to szkoda.

Gościniec sprowadza nas do leśniczówki, słychać szum Kirowej Wody, niebawem jesteśmy w Kirach.
Podczas drogi Doliną Kościeliską, opowiadam o pobliskich reglach, jak się który nazywa, którędy można tam dojść, skąd są jakie widoki itp. Wspominam zabawy góralskie na Kirze Miętusiej, ale teraz nie ma tam owiec, przyjdą dopiero w sierpniu, po skoszeniu łąki.

Postój robimy przy Lodowym Źródle. Woda jest rzeczywiście lodowata, ale próbujemy jej trochę wypić. W dalszej drodze opowiadam o jaskiniach w Organach, pokazuję "etatowe" szarotki w Bramie Kraszewskiego (zawsze fiakrzy zwracają na nie uwagę swym pasażerom) i pomału osiągamy Halę Pisaną. W bufecie kupujemy herbatę. Podchodzimy pod wypływ spod Pisanej, tłumaczę, jak patrzeć, by dostrzec wykutego śpiącego rycerza. Cofamy się i skręcamy w Wąwóz Kraków. Po niebie przewalają się obłoki. Gdy przechodzimy "ulicami" skalnymi i patrzymy w górę, wydaje się, że skały walą się nam na głowę, takie złudzenie wywołują obłoki płynące nad nimi. Niebawem zostawiamy żółty szlak idący do Smoczej Jamy i wkraczamy w najciekawszą część wąwozu. Zaczynają się skalne progi, pierwsza dzisiejsza atrakcja. Na szczęście pod większością z nich stoją ostrewki lub pnie po świerczkach, z kikutami od gałęzi. Część jednak już jest wyłamana i w paru miejscach skalnej wspinaczki nie da się uniknąć. Cały czas przypominam koledze o zasadzie trzech punktów oparcia, że może przemieszczać tylko jedną rękę lub jedną nogę. Sam idę pierwszy i pokazuję, gdzie się łapać, gdzie nogę stawiać i progi przechodzimy bez większych sensacji. Ratusz, wiszący nad nami w górze, zmalał i znalazł się już prawie na naszym poziomie. Wyrasta przed nami Turnia w Rzędach i niebawem Wąwóz się rozdwaja. W prawo idzie żleb prowadzący na Kamienne Tomaniarskie, w lewo wąwóz do Kamiennego Zadniego. Tam jednak są progi nie do przejścia, ostrewek nie ma. Trzeba więc opuścić Wąwóz i obejść po lewej owe progi.

W tym momencie dopada nas deszcz. Na szczęście skała u rozstaju wąwozów ma od południa okap. Tam chronimy się. Zjadamy po bułce i zastanawiamy się co dalej. Możemy żlebem widocznym na wprost wyjść na Przełęcz w Żarze i zejść do Tomanowej. Na pewno w zejściu się umoczymy, ale jest to najszybszy powrót do domu. Na razie walą pioruny, ulewa jest stupierońska i lepiej spod okapu się nie ruszać.

Tak ulewny deszcz nie mógł długo trwać, niebawem zaczęło się rozpogadzać. Mimo ustawania deszczu, nie znika szum, który pojawił się z deszczem. Wyraźnie dobiega z Wąwozu spod Kamiennego Zadniego. Postanawiamy kawałek podejść i widzimy, że dnem płynie woda, a z progów walą wspaniałe wodospady. Coś wspaniałego. Nawet ja, choć tu byłem kilka razy, pierwszy raz widzę tu taką wodę! Chwilę cieszymy oczy widokiem wodospadów, ale rozpogodzenie trzeba wykorzystać. Decydujemy się jednak iść do Groty Lodowej.

Nawet gdyby nie było wodospadów, progi w Wąwozie nie byłyby do przebycia, w trampkach i bez asekuracji. Musimy więc podejść zboczem do siodełka pod Wysoką Turnią i stamtąd zejść do Kamiennego Zadniego. Droga jest rzeczywiście, jak opisuje przewodnik, uciążliwa. Czy można nazwać to jednak bezdrożem, skoro w naszym kierunku wiedzie moc perci juhaskich?

Iść trzeba po wapiennych piargach, które miejscami próbuje opanować pionierska roślinność. Natomiast na skałach Wysokiej Turni cały ogródek skalny - szarotki, skalnice, rojniki, rozchodniki i wiele innych. Miejsce wapiennych piargów zajmują łupki kredowe. Nadal pełno perci juhaskich, tym razem plączą się w różnych kierunkach. Nawet słyszymy z oddali dzwonki jednego ze stad, które tu przychodzą z Upłazu Miętusiego. Niewiele się jednak pożywią owce na tych łupkach. Na wapieniach trawa rośnie jakby lepiej (jeśli już rośnie).

Pamiętam, że nim tu byłem po raz pierwszy, rodzice mówili, że Jaskinia Lodowa jest łatwa do przeoczenia. Że można niedaleko niej przejść i jej nie znaleźć. Idę dopiero trzeci raz do groty i trochę niepokoję się, czy nie będę błądził. Ale trafiam bezbłędnie. Pamiętam, że grota jest za kotłem, blisko jego dna, jednak nie tego głównego, ale jakby bocznego odgałęzienia. I niebawem stoimy pod skalnym okapem z szerokim, niskim, czarnym wlotem, skąd wieje zimnem.
Ubieramy swetry pod skafandry, wyciągamy świece z plecaka, który u wejścia zostawiamy. Mamy szczęście. W pierwszym lodospadzie wyrąbane są stopnie. Możemy wejść. Inaczej, w trampkach, moglibyśmy tylko z daleka patrzeć. Za pierwszym progiem słup lodowy i szeroka płaszczyzna "Ślizgawki". Stopnie w lodzie jednak się kończą. Nie wejdziemy na dalsze progi. Opowiadam, jak przed paru laty, gdy tu byłem po raz pierwszy, stryj poślizgnął się, na samym końcu groty i zjechał przez dwa progi lodowe i rozpędem jeszcze przez całą "Ślizgawkę". Dopiero na jej krańcu udało się mu zatrzymać. Całe szczęście, bo ostatni lodospad ma u podnóża kamienie, mógłby się zdrowo połamać, lub nawet zabić. Pewnie niepotrzebnie opowiadam, bo mój towarzysz i bez tego ma sporo stracha. Cieszy go wprawdzie, że tu doszedł, ale zdaje się wolałby już znajdować się u wejścia do groty. Wracamy więc.
Chwilę jeszcze odpoczywamy, spoglądając spod wylotu groty w stronę Wysokiej Turni, Upłazkowej Turni i Kominów Tylkowych w tyle. Potem ruszamy za śladami perci w prawo w stronę Twardego Upłazu. Wchodzimy na zielony szlak biegnący z Tomanowej i wnet niedaleko Chudej Turni mamy źródełko. Tu zatrzymujemy się na dłuższą chwilę i dojadamy do końca nasze zapasy. Teraz przed nami już łatwy szlak do domu. Ale sprawdzam w przewodniku, że mimo postojów, mieścimy się w czasie przewodnikowym. Szkoda by więc było zrezygnować z wejścia przynajmniej na Ciemniak. Może mimo chmur chodzących po górach zobaczymy stamtąd Krywań?

Ruszamy w górę. I mimo, że ścieżka jest stroma i piarżysta, jesteśmy szybciej, niż czas przewodnikowy. Jestem tym zafascynowany. Dotąd, chodząc z dorosłymi, nie zwracałem tak na to uwagi, teraz nagle dociera do mnie, o ile to jesteśmy sprawniejsi od "przeciętnego turysty". A właściwie, to o ile? Gdyby tak sprawdzić to w zejściu i nie "marnować czasu" po drodze? Dzielę się tą myślą z mym podopiecznym i zarażam go moim entuzjazmem. Więc gdy nacieszywszy się widokiem ruszamy w dół, nie schodzimy a zbiegamy. Wprawdzie ścieżka piarżysta, miejscami skały jeszcze mokre, nasze trampki też nie dają nogom pewności, ale jakoś po drodze się obeszło bez potknięć, upadków, skręceń czy zwichnięć. Zatrzymaliśmy się tylko pod Gładkimi Upłaziańskimi, by napić się wody ze źródełka, oraz przy skałce Piec, na Wyżniem. Skaczemy po korzeniach i wykrotach Upłazu Miętusiego i Jadamicy, bo znów na drodze co rusz wielkie błotniste kałuże, wreszcie padamy na pnie drzew nad Miętusim potokiem, w Zahradziskach. Zejście zajęło nam niecałą połowę czasu przewodnikowego!

Gdy z powrotem ciągniemy Kirą Miętusią, gdy wspinamy się drogą na Groń, gdy po drodze przez las ku Rysulówce już nie żałujemy sobie borówek, snuję coraz śmielsze plany, gdzie się to wybierzemy w przyszłości. Tacy to przecież z nas wspaniali turyści!

A jednak ta nasza pierwsza wspólna wycieczka była zarazem ostatnią. Wprawdzie odwiedzaliśmy się jeszcze i bawili razem, ale za każdym razem "coś stawało na przeszkodzie" wyjściu w góry. Wreszcie jego mama, tuż przed ich wyjazdem, przyznała się mojej mamie: tak go nogi rozbolały, po tym moim biciu rekordów czasowych, że bał się drugi raz iść ze mną. A jeszcze bardziej bał się mi do tego przyznać!

Teraz, gdy już nie siedzę w górach miesiącami, ale wpadam na krótko, też nieraz po wyrypie bolą mnie nogi. Mogę więc sobie wyobrazić, jak się musiał mój pierwszy "klient" czuć.

Był wtedy rok 1956, a tzw. wypadki poznańskie były głównym tematem rozmów.


Ostatni raz w roli przewodnika

Powrót na góre strony
Stopka strony

Skończyły się dobre czasy nauki, przyszła praca zawodowa. Zaczęło się podpisywanie listy obecności, listy wyjść służbowych, wpisywanie do książki spóźnień trzyminutowych spóźnień do pracy z podawaniem przyczyny itd. I krótkie 26 dni urlopu. A serce wyrywa się w góry!

Owego roku, 1971, pięciokrotnie przyjeżdżałem na niedziele w Tatry, ale pogoda była jak to w Tatrach, nienajlepsza, raz doszedłem na Wrótka i utonąłem w śniegu po pas, drugi raz z Kuźnic wyszedłem na Kopę Kondracką i już trzeba było zejść do Małej Łąki. A urlop? Siedziałem to w Kościeliskach, to w Morskim Oku, ale pogoda sprzyjała raczej odwiedzinom u dawnych przyjaciół i znajomych. Byłem w Miętusiej, Litworowej i Mułowej, byłem na Świnicy i Kościelcu, a potem na Mnichu, Cubrynie, Mięguszowieckim i tyle. Mało użyłem, bardzo mało. Na więcej pogoda pozwoliła.
Trudno się dziwić, że dałem się namówić na udział w Rajdzie Leninowskim, skoro "nasza" trasa miała wieść z Chochołowskiej przez Iwaniacką na Ornak, potem przez Czerwone Wierchy i Kondratową do Kuźnic. I dwa dni tzw. urlopu społecznego!

Nic nie zapowiadało, że będę czymś więcej niż przeciętnym turystą. Tymczasem w sobotni ranek, w schronisku na Hali Ornak, okazało się, że wisi gęsta mgła, a góry nocą śnieg pokrył. W schronisku radzą, by zrezygnować z wyjścia na Czerwone Wierchy, by raczej pójść Ścieżką nad Reglami. Śnieg i mżawkowata mgła to nie warunki na Czerwone Wierchy. To już wrzesień.
Święta racja, sam bym dokładnie to samo mówił na ich miejscu. Ale nie jestem na ich miejscu. Tylko burza z piorunami mogła by mnie powstrzymać przed pójściem na Czerwone Wierchy. Moi koledzy też mają ochotę spróbować. Dołączają się do nas grupki wahających. Ja w górach nie błądzę, nigdy - zapewniam ich. A na Czerwone Wierchy szedłem tyle razy, że trafię i bezksiężycową nocą. Kto tylko chce, jeśli ma dobre buty i skarpety grube, by mu śnieg nie sypał się do butów, może iść ze mną.

Więc ruszamy Tomanową. W miarą jak podchodzimy w górę mżawka słabnie a mgła jeszcze gęstnieje. Mijamy Halę Tomanową i szlak wreszcie opuszcza dolinę. Dopóki lekko się wspina, trawersując stoki Rzędów, nie ma kłopotu. Gdy jednak zaczyna się zakos, ponad górną granicą lasu - śnieg zatarł nawet ślady ścieżki. Robi się minorowy nastrój. Część towarzystwa jest zdania, by może zawrócić. Niebezpieczeństwo zgubienia drogi we mgle, w masywie Czerwonych Wierchów jest wszystkim znane aż za dobrze. A jeśli mgła, to po co iść w górę? Widoków pewnie nie będzie.

Teraz na mnie pora pokazać, co potrafię: "Widoków nie będzie? A skąd to wiadomo? Okaże się, jak się tam wyjdzie. Ja w każdym razie nie zamierzam wracać!".
Każę wszystkim zostać razem i czekać, sam ruszam na zwiady, jeśli nie dam rady, wrócę po śladach, jeśli będę pewien drogi, wezwę ich graniem. Wtedy niech idą po moich śladach. Parę kroków i jestem sam. Reszta znika we mgle, która wszystko kryje. Patrzę przed siebie. Pamiętam mniej więcej, jak stromo szlak szedł tu pod górę i staram się iść pod tym kątem. Niebawem mam wrażenie, że pod śniegiem widzę jakby zagłębienie, którym pewnie ścieżka idzie. Macam butami - chyba tak, ale dla moich czekających to może nie być argument. Na szczęście niebawem przy ścieżce pojawia się spora wanta. Idealne miejsce, by na nim namalować znak. Więc w najbardziej prawdopodobnym miejscu strzepuję śnieg rękawicą i faktycznie, spod śniegu wychodzi kolor zielony.

Więc siadam na kamieniu, wyciągam flecik i zaczynam piskać nuty sabałowe i wierchowe. Sporą chwilę czekam, ale niebawem słyszę głosy idących. Idę na przeciw.

"O tu widać, że idzie szlak" - pokazuję na śnieg. "A tam, na skale widać znak". I dalej ruszam do przodu, reszta zaś powoli moim śladem. Zadanie mam coraz łatwiejsze, wprawdzie widoczność wynosi kilka metrów, ale wystarczy już tyle, by po konfiguracji skał tu i tam pokazujących się spod śniegu, poznać, którędy szlak iść musi. Cały czas dokładnie czuję, w którym jestem miejscu. Gdyby trzeba było porzucić szlak i zejść Jaskini Lodowej, trafiłbym jak po sznurku. Przy każdym odszukanym znaku zielonym zatrzymuję się i wygrywam kolejną melodię.
I oto spotyka nas nagroda. Mgła rzednie, widoczność się poszerza, niebawem przez strzępy mgły dostrzegam skały Chudej Turni. Przy niej pojawia się szlak czerwony. Tu czekamy cierpliwie, aż dojdą wszyscy, ktoś mógłby teoretycznie drogę pomylić i nie skręcić pod górę, na Twardy Upłaz (w końcu poza paru osobami nikogo tu nie znam i pojęcia nie mam, do czego w górach mogą być zdolni).

Nastrój w grupie zdecydowanie się poprawia. Podchodząc Twardym Upłazem wychodzimy ponad mgłę. Widać wszystkie Wierchy, widać Kominy Tylkowe, widać Bystrą i wszystkie szczyty przed nią i za nią. A wszystko wskazuje, że mgła opada. Gdy jesteśmy na Ciemniaku widać już Upłaz Miętusi, pokazują się wierzchołki co poniektórych regli. A co dopiero mówić o panoramie Tatr sponad kłębiącej się w dole mgły? Nikt nie żałuje, że doszedł, a trudy i niepewność drogi dają dodatkową satysfakcję. Teraz z różnych stron odbieram gratulacje, aż zaczyna mi się robić głupio.
Jeszcze dojście na Krzesanicę wymaga trochę ostrożności, a dalej już nie ma problemów. Trudno zabłądzić. Mimo że nie ma słońca, bo nad nami kolejna warstwa chmur, robi się coraz cieplej, śnieg wyraźnie jest coraz miększy. A ja dochodzę do wniosku, że nie chce mi się schodzić na Kondratową. Składam swoją ochotniczą funkcję i odpiskuję ostatnią nutę na pożegnanie.

Potem zawracam na Ciemniak i przez Upłazy schodzę na Zahradziska. Biegnąc Halą na Wyżniem i na Upłazie Miętusim z najwyższym trudem utrzymywałem równowagę, tu i tam musiałem podeprzeć się ręką. Cienka warstwa topniejącego śniegu pokrywająca trawy dawała taki poślizg, że moje wibramy nic nie pomagały.
Ale w końcu byłem na dole. Złożyłem jeszcze wizytę przyjaciołom w Kościelisku, a na noclegu w Olczy spotkałem się z resztą towarzystwa.

Jeszcze dziś, po wielu latach, gdy przypadkiem na mieście spotkam któregoś z tamtych kolegów, pierwsze co wspomina, to właśnie owo prowadzenie przez mgłę dźwiękami flecika.


Ściśle rzecz biorąc jeszcze i potem zdarzyło mi się prowadzić ludzi w góry, ale wszystko to byli dobrzy przyjaciele. Dlatego owo wydarzenie z roku 1971 lubię nazywać moim ostatnim występem w roli przewodnika. (Zresztą formalnie rzecz biorąc, mimo ukończenia różnych kursów przewodnickich nie załatwiłem nigdy sobie formalnych uprawnień na Tatry, zawsze w góry chodziłem dla przyjemności, nigdy bym nie chodził dla pieniędzy. A do turystyki masowej miałem raczej mieszane uczucia).

Powrót do Szuflady grafomana
Powrót do strony głównej

Powrót na góre strony