Ze wspomnień:
I jeszcze ciekawostka. Pierwszego dnia w Alkmaar, ledwośmy się wprowadzili, nawet rzeczy nie było czasu rozpakować - dzwonek do drzwi. Któż to może być? Parę osób zawzięcie coś po holendersku tłumaczy żonie. Mają jakieś pisemka, broszurki. No tak, Jehowah Witnesses. Po angielsku jednak nie umieją prawie nic. Ledwo są w stanie wydukać, że chcą porozmawiać na temat "Is there a God of Peace?"
No proszę, a piszą w informatorach, że angielski jest drugim ojczystym językiem Holendrów. Nie, nie pogadają sobie z nami. I niech się nie fatygują i nie przysyłają kogoś, kto lepiej zna angielski. Nie ma potrzeby.
I znowu, kiedy zmieniliśmy mieszkanie służbowe, ledwo wnieśliśmy rzeczy, gong. I znów Jehowah Witnesses. Inni, i ani w ząb po angielsku. Jakoś na pół migi, pół w lingua internationala, wyjaśniamy, że my "Roman Katholiek" a oni "not wanted" i poszli. Ogólnie byli mniej namolni, niż w Polsce. I nigdy się nie pojawili drugi raz. To jednak, jak szybko się pojawiali, świadczy, że nie był to przypadek. Muszą być tu w okolicy dobrze zorganizowani i mieć oko na wszelkie "zmiany demograficzne".