Kazek Urbańczyk
Wspomnienia i listy z Holandii

Rozdział poprzedni          Spis treści           Rozdział następny
Powrót do strony głównej
Stopka strony

29. Po latach

6 maja 1993

Wypisując to z listów, odcyfrowując notatki i odświeżając sobie w pamięci tamte dni, myślę jak się wszystko zmieniło. Dziś już bym nie był taki pewny, czy wolę polski katolicyzm od holenderskiego. Po upadku komuny i do nas dociera z Zachodu całe "dobrodziejstwo inwentarza". I jedyna recepta, jaką prominenci kościelni widzą, to zabarykadować się przed Zachodem (jakby to było możliwe).

W kulturze i sztuce lansowany jest obraz życia sprzeczny z wartościami chrześcijańskimi. I w życiu naszych "mas" też wartości tych nie widać. I duszpasterze jedno przypisują drugiemu i domagają się ustawowego zobowiązania do przestrzegania tych wartości. Bo 90-procentowa większość katolicka ma do tego prawo. Tylko, że gdyby owa 90-procentowa większość owych wartości przestrzegała, zapisy ustawowe byłyby zbyteczne. Jeśli jednak większość katolików ani myśli przestrzegać wartości chrześcijańskich, jest to oznaka całkowitej porażki dotychczasowych metod pracy duszpasterskiej. A jeśli się sięga po przymus ustawowy tam, gdzie praca duszpasterska zawiodła, rezultaty będą opłakane, całkowicie przeciwne od oczekiwanych.

Kościół w Polsce zdaje się wciąż nie mieć pojęcia, co się stało ani jak doszło do obecnej sytuacji?

A co ja sam myślę?

Upadek autorytetu i posłuszeństwa dosięgnął Kościoła niejako rykoszetem. II wojna światowa i zbrodnie wojenne pokazały, że w pewnych przypadkach ślepe posłuszeństwo władzy jest zbrodnią. Nikt nie może się usprawiedliwiać, że "tylko słuchał przełożonych i wykonywał rozkazy".

Osobną dodatkową kwestią są zarzuty, że Kościół zachował milczenie, że nie potępił hitleryzmu, że nie ostrzegł wiernych, że posłuszeństwo okazywane takiej władzy może być zbrodnicze i grzeszne.

Jeśli władzy nie można słuchać ślepo, to dotyczy to także władzy kościelnej. W opinii większości katolików należy w pierwszym rzędzie kierować się własnym sumieniem, a ewentualnie w drugim rzędzie tym co ksiądz nakazuje.

W dawnych czasach posłuszeństwo było o tyle łatwiejsze, że informacja o problemach świata nie docierała do większości ludzi. Nie było radia, telewizji, prasa miała zasięg ograniczony. O sprawach dalekiego świata wieśniacy dowiadywali się nieraz właśnie od proboszcza. Dziś przez mass media wydarzenia docierają do każdej zapadłej dziury. Nie tylko o wojnach, katastrofach, klęskach żywiołowych, ale też o sporach teologicznych, o innych sektach i religiach. Kiedyś bunt przeciw lokalnemu kościołowi był aktem odwagi, walką z czymś, co zdawało się uznawali wszyscy. Dziś każdy wie, że nie wszyscy, że wątpiących, kontestujących jest moc.

Wracając do posłuszeństwa władzy. Jest nieszczęściem Kościoła, że kapłaństwo hierarchiczne skupiło w swym ręku trzy różne funkcje: posługę sakramentalną, nauczanie i władzę administracyjną.

Władza... Właśnie jeśli o tę władzę idzie, to lata powojenne przyniosły tryumf idei demokracji. Władza niedemokratyczna, totalitarna czy dyktatorska nie tylko skłonna jest łamać prawa człowieka, ale jest mniej efektywna w gospodarce. Państwo dyktatorskie w konkurencji z demokratycznym z góry jest skazane na porażkę.

"Władza ma być demokratyczna, inna jest zła, ma tendencję do ulegania wypaczeniom" W historii Kościoła nie brak wypaczeń - ot choćby palenie na stosach, wojny religijne, inkwizycja... Władza, a więc kapłaństwo hierarchiczne, musi być demokratycznie wyłaniane.

Kościół broni się, że kapłaństwo hierarchiczne to kapłaństwo służebne, ale codzienna praktyka obnaża kłamliwość tego stwierdzenia. Kapłaństwo hierarchiczne to kapłaństwo sprawujące władzę, zaś świeccy to posłuszni służebnicy. Księża rządzą, administrują i nawet jeśli duchowni prowadzą szpitale, sierocińce, szkoły, misje to mniej są przewodnikami duchowymi, a bardziej władzą.

Warto zwrócić uwagę jak często ludzie odrzucający autorytet Kościoła gotowi są na ślepe posłuszeństwo najdziwniejszym guru, mistrzom itp., zwykle tylko dlatego, że sami go sobie wybrali i nikt ich przy nim nie trzyma (lub przynajmniej tak im się zdaje).

A jeśli idzie o posłuszeństwo nauczaniu Kościoła, to w ostatnich czasach zachwiało się przekonanie o niezmienności nauki Kościoła. Z tą nauką wierni stykają się za pośrednictwem duchownych, którzy tę naukę przekazują w bardzo zwulgaryzowanej postaci. Sobór Watykański II zwracając uwagę na potrzebę przypomnienia pewnych prawd, spowodował zmianę. Dawną zwulgaryzowaną naukę zastąpiła inna zwulgaryzowana. Inna, to znaczy w inny sposób zwulgaryzowana, ale i przez to nieraz sprzeczna z dawniejszą. I w dodatku jakże często sami księża używając zwrotów "dopiero Sobór zwrócił uwagę...", "przed Soborem uważano, że... teraz zaś..." sugerują wiernym, jakoby przed Soborem Kościół głosił coś innego. Wniosek wiernych: Kościół swą naukę zmienia, możemy więc żądać by ją jeszcze raz zmienił w kierunku przez nas pożądanym.

Jest więc nieco racji w dopatrywaniu się w zmianach posoborowych jednego ze źródeł kryzysu Kościoła. Wątpić należy jednak, czy Kościół nie przeprowadzając zmian uniknąłby kryzysu. Raczej podejrzewam, że zmiany posoborowe są zbyt powierzchowne. Gruntownie zreformowano liturgię, bo to najłatwiejsze odwrócić ołtarz, przenieść tabernakulum, zmienić język... Mentalność, relacje świeccy-duchowni, sposób reagowania na świat zewnętrzny i problemy dnia dzisiejszego niewiele się uzdrowiły.

Problemem głównym, dzięki któremu powyższe problemy nabierają znaczenia, jest płytkość i powierzchowność religijności masowej, która najczęściej jest konformistycznym podporządkowaniem się zewnętrznym praktykom. I księża najczęściej nie wymagają niczego więcej. Słuchając kazań, odnieść można wrażenie, że modlić się to znaczy przesiedzieć jak najwięcej czasu w budynku kościelnym. Od czasu do czasu podczas rekolekcji padnie mowa o spotkaniu z Bogiem, ale większość traktuje to jako górnolotny frazes, za którym nie kryje się żadna rzeczywistość. Już pierwsza komunia święta ich tego nauczyła. "To największe przeżycie, Pan Jezus przychodzi do twego serca, spotykasz się osobiście ze Słowem Wcielonym itd." a po przyjęciu sakramentu nie odczuwa się nic z tych rzeczy. Dla ilu dzieci I komunia była największym zawodem i rozczarowaniem? Ile z nich od tej pory traktuje to, co Kościół mówi o spotkaniu z Bogiem, jako ot takie gadanie. (Może jednak dzieci holenderskie - "eucharystia to taki chlebek" - są w lepszej sytuacji?). Pozbawieni zaś życia wewnętrznego ludzie nie są w stanie sprostać wymaganiom moralno-etycznym chrześcijaństwa.

Episkopat i partie katolickie lubią zabierać głos w imieniu ogółu wiernych, owych ponad 90 procent Polaków. Są to jednak w większości katolicy niepraktykujący. Którzy coraz częściej uważają, że episkopat lub partie nie mają od nich mandatu i wypowiedzi w ich imieniu są nadużyciem. Protestują i zostają obrzuceni inwektywami, jako gorsi od komuny, co chcą likwidacji Kościoła.

Dziś wielu ludzi Kościoła dostrzegając jego kryzys, usiłuje winić za to zmasowany atak mass mediów na Kościół, potępiając te, czy inne nurty myśli współczesnej. Jednak przeciętny człowiek, choć słyszy poprzez mass media spory elit, niewiele rozumie z nich. Liberalizm, permisywizm, relatywizm, etyka sytuacyjna to dlań nic nie mówiące etykietki, które pewni księża przypinają swoim adwersarzom. Jedyne co rozumie, to że są ludzie myślący inaczej niż księża i to ludzie wybitni.

Mówi się o potrzebie poczucia dumy z bycia katolikiem. Zgadzam się, pod warunkiem, że ta duma nie będzie pychą, poczuciem wyższości, że się jest czymś lepszym od niekatolików, że nie będzie zadowoleniem z siebie ani triumfalnym maszerowaniem z rozwianymi sztandarami. A tak między nami, to nie wiem z czego mam być dumny, że tylu polskich katolików to nałogowi alkoholicy? że co drugi polski katolik aprobuje przerywanie ciąży? że mamy prymasa, który jak coś powie, to już powie? czy może z tego że niekatolik patrząc na nas podziwia naszą wzajemną miłość i dar jedności?

Chlubić się możemy jedynie z krzyża. I prawdę mówiąc jesteśmy dumni, czasem aż do obrzydliwości z Ks. Popiełuszki, O. Kolbego, Brata Alberta. Jesteśmy dumni z "naszego" papieża. Ale, podobnie jak Holendrzy, tego papieża gotowi jesteśmy słuchać, gdy mówi to co nam odpowiada, w przeciwnym razie udajemy, że niczego nie słyszeliśmy, nawet duchowni (ot, choćby sprawa Karmelu w Oświęcimiu).

Kościół w Polsce został upolityczniony, obrona życia poczętego, wartości chrześcijańskie, nauka religii zostały wykorzystane w walce o władzę polityczną. Kościół i Chrystus zaczęli stanowić dla wielu ludzi zagrożenie. Hierarchia to bagatelizuje. Ja znam jednak ludzi, co się boją, że stracą pracę, bo nie chodzą do Kościoła. I z tego też dumny być nie mogę.

Episkopat w okresie komuny nauczył się pertraktować z władzą. Z tyranem, który był władcą absolutnym, rozstrzygającym o wszystkim. W demokratycznym społeczeństwie nie ma takiej władzy. Kościołowi ubył partner. Władza uległa decentralizacji i rozproszeniu. Partycypuje w niej w ten, czy inny sposób niemal całe społeczeństwo. Czy episkopat potrafi rozmawiać z ogółem wiernych, jako swoją "władzą państwową"?

Dzięki pobytowi w Holandii jednak jestem w stanie zrozumieć, czego polski episkopat się obawia i dlaczego prowadzi taką a nie inną politykę. Nie uważam jej jednak za skuteczną, a nawet obawiam się, że jest szkodliwa. Co miało stać się, już się stało. Masowa pobożność jest nadal powierzchowna. Większość ludzi wykształconych, przyznających się do Kościoła jest zarazem zbuntowana przeciw autorytetowi hierarchii. Zamiast ich przekonywać, usiłuje się ich zakrzyczeć, odebrać im głos, a gdy to się nie udaje, wymyśla się im od wrogów Kościoła. Czy może z tego coś dobrego wyniknąć?

Miałem nadzieję, że doświadczenia Zachodu coś nam powiedzą, że unikniemy powtórzenia tych samych błędów. Że nie pojawi się tak wielka apostazja zewnętrzna i wewnętrzna (odrzuca się naukę Kościoła nadal uważając się za dobrego Katolika). Dziś z rozpaczą widzę, że najprawdopodobniej te nadzieje były złudne.

Góra strony

Rozdział poprzedni          Spis treści           Rozdział następny
Powrót do strony głównej